*skrót od określenia cesarsko-królewski; pochodzi od tytułu władcy Austro-Węgier, który był cesarzem Austrii i królem Węgier jednocześnie.
W sierpniu 2000 roku wraz z koleżanką postanowiłyśmy objechać stopem dawną monarchię Habsburgów czyli jeszcze inaczej mówiąc – Austro-Węgry. W praktyce doszedł nam do tego jeszcze kawałek Włoch.
Chciałyśmy zobaczyć ile tylko się da, wypocząć, pobawić się, spotkać ciekawych ludzi i miałyśmy na to wszystko tylko dwa tygodnie.
Chciałyśmy zobaczyć ile tylko się da, wypocząć, pobawić się, spotkać ciekawych ludzi i miałyśmy na to wszystko tylko dwa tygodnie.
Naszą wędrówkę zaczęłyśmy od Słowacji, a ściśle biorąc od Bratysławy licząc na szybką podwózkę z Krakowa, co też miało miejsce.
Bratysława
W Bratysławie byłam wcześniej już kilka razy, więc zaskoczyć mnie specjalnie nie mogła. Jednym słowem uliczki, knedliczki, smażony syr, cudne piwko i oczywiście dumny Hrad z widokiem na Dunaj.
Kiedy sobie pojadłyśmy i popiłyśmy, postanowiłyśmy ruszyć w dalszą drogę. Było to nieco problematyczne, ponieważ do drogi miałyśmy tylko nogi i urok własny rzecz jasna, poza tym było już późne popołudnie. Wiedziałyśmy jednak, że Bratysława jest jedyną stolicą na świecie graniczącą z dwoma innymi państwami, mianowicie Austrią i Węgrami, a my postanowiłyśmy, że noc spędzimy w którymś z nich.
Wybór padł na Węgry. W związku z tym udałyśmy się na granicę słowacko-węgierską. Było to kilka kilometrów, no może w sumie kilkanaście. Udawałyśmy się tam częściowo środkami komunikacji miejskiej, a częściowo na nogach. Dotarłyśmy na granicę, niestety omyłkowo na tą dla TIR-ów. Ta dla pieszych była kilka kilometrów dalej. Oczywiście takie odległości nie są problemem dla podróżnika zmotoryzowanego w jakikolwiek sposób. My byłyśmy kruchymi dziewczątkami z wielkimi plecakami na naszych delikatnych plecach, które na dodatek na granicy dla TIR-ów stanowiły niezwykłą odmianę dla panów TIR-owców znudzonych kilkugodzinnym oczekiwaniem na odprawę. Ponieważ było już ciemno, co tu dużo pisać... zapadł zmierzch... a my już bardzo chciałyśmy położyć się spać w czystych łóżeczkach.
Po stu kilometrach i wielu propozycjach noclegu w TIR-ach, dotarłyśmy na właściwą granicę. Zostałyśmy odprawione i znalazłyśmy się w miejscowości o nazwie Rajka, po węgierskiej stronie. Wszystko wyglądało przyjaźnie z wyjątkiem prostego zapytania o nocleg (każdy kto był na Węgrzech na niezorganizowanym wyjeździe wie co znaczy zapytać o cokolwiek). Ułatwieniem było to, że Węgrzy znają kilka słów po niemiecku. Taaa, Węgrzy znają... My niestety nie. Jednak dzięki naszej wrodzonej inteligencji wiedziałyśmy na szczęście, co znaczy Zimmer frei...
Udałyśmy się więc do jednego z domów oznaczonych w ten sposób i zadziałało...
Dostałyśmy przyzwoity nocleg i kawę, choć chciałyśmy herbatę i pomidory, choć chciałyśmy chleba. Cyfry były jednak wszędzie takie same, a przeliczniki znane więc nie zostałyśmy oszukane, a może byli to po prostu uczciwi ludzie... i zasnęłyśmy...
Obudziłyśmy się, był piękny słoneczny dzień i świat czekał... Zebrałyśmy manatki i dalej w drogę, stopem rzecz jasna...
Nasz entuzjazm trochę oklapł po paru godzinach stania i łapania okazji w Rajce.
W międzyczasie kilka słów o specyfice regionu.
Mieszają się tu rożne kultury i języki. Monarchia C. K. – świat Austro-Węgier pozostawił tu do dziś swoje ślady. Podobne budownictwo – wzorowane na wiedeńskim (skłonność do monumentalizacji i klasycyzmu). Częste nazewnictwo dwujęzyczne itp. To jedne z cech charakterystycznych dla Austro-Węgier (czyli dzisiejszej Słowacji i Czech, Austrii, Węgier, Rumunii, Chorwacji, Słowenii, części Polski [Galicja] i części Włoch).
Wracając do Rajki. Kiedy zrobiło się południe, postanowiłyśmy wziąć sprawy w swoje nogi i ruszyć z miejsca, wychodząc z założenia, że lepsze jakiekolwiek przemieszczenie niż żadne.
I już po kilkudziesięciu krokach zatrzymał się volkswagen furgonetka w stylu hippi:)
Znajdowało się w niej dwóch sympatycznych niemieckich chłopców i pies. Chłopcy byli ze sobą dość blisko, pies również należał do przyjaznych. Był to jeden z najmilszych stopów jakie udało mi się złapać. Przy akompaniamencie Manu Chiao Clandestino pędziliśmy przez Węgry śpiewając ile wlezie.
Sympatyczni chłopcy wysadzili nas jakieś 20 km od Budapesztu, ponieważ udawali się gdzie indziej.
My zaś postanowiłyśmy odwiedzić pierwszą z dwóch stolic C.K. – Budapeszt.
![]() |
Bratysława. Widok z Hradu na Dunaj. (źródło wikipedia; autor: Pudelek) |
Kiedy sobie pojadłyśmy i popiłyśmy, postanowiłyśmy ruszyć w dalszą drogę. Było to nieco problematyczne, ponieważ do drogi miałyśmy tylko nogi i urok własny rzecz jasna, poza tym było już późne popołudnie. Wiedziałyśmy jednak, że Bratysława jest jedyną stolicą na świecie graniczącą z dwoma innymi państwami, mianowicie Austrią i Węgrami, a my postanowiłyśmy, że noc spędzimy w którymś z nich.
Wybór padł na Węgry. W związku z tym udałyśmy się na granicę słowacko-węgierską. Było to kilka kilometrów, no może w sumie kilkanaście. Udawałyśmy się tam częściowo środkami komunikacji miejskiej, a częściowo na nogach. Dotarłyśmy na granicę, niestety omyłkowo na tą dla TIR-ów. Ta dla pieszych była kilka kilometrów dalej. Oczywiście takie odległości nie są problemem dla podróżnika zmotoryzowanego w jakikolwiek sposób. My byłyśmy kruchymi dziewczątkami z wielkimi plecakami na naszych delikatnych plecach, które na dodatek na granicy dla TIR-ów stanowiły niezwykłą odmianę dla panów TIR-owców znudzonych kilkugodzinnym oczekiwaniem na odprawę. Ponieważ było już ciemno, co tu dużo pisać... zapadł zmierzch... a my już bardzo chciałyśmy położyć się spać w czystych łóżeczkach.
Po stu kilometrach i wielu propozycjach noclegu w TIR-ach, dotarłyśmy na właściwą granicę. Zostałyśmy odprawione i znalazłyśmy się w miejscowości o nazwie Rajka, po węgierskiej stronie. Wszystko wyglądało przyjaźnie z wyjątkiem prostego zapytania o nocleg (każdy kto był na Węgrzech na niezorganizowanym wyjeździe wie co znaczy zapytać o cokolwiek). Ułatwieniem było to, że Węgrzy znają kilka słów po niemiecku. Taaa, Węgrzy znają... My niestety nie. Jednak dzięki naszej wrodzonej inteligencji wiedziałyśmy na szczęście, co znaczy Zimmer frei...
Udałyśmy się więc do jednego z domów oznaczonych w ten sposób i zadziałało...
Dostałyśmy przyzwoity nocleg i kawę, choć chciałyśmy herbatę i pomidory, choć chciałyśmy chleba. Cyfry były jednak wszędzie takie same, a przeliczniki znane więc nie zostałyśmy oszukane, a może byli to po prostu uczciwi ludzie... i zasnęłyśmy...
Obudziłyśmy się, był piękny słoneczny dzień i świat czekał... Zebrałyśmy manatki i dalej w drogę, stopem rzecz jasna...
Nasz entuzjazm trochę oklapł po paru godzinach stania i łapania okazji w Rajce.
W międzyczasie kilka słów o specyfice regionu.
Mieszają się tu rożne kultury i języki. Monarchia C. K. – świat Austro-Węgier pozostawił tu do dziś swoje ślady. Podobne budownictwo – wzorowane na wiedeńskim (skłonność do monumentalizacji i klasycyzmu). Częste nazewnictwo dwujęzyczne itp. To jedne z cech charakterystycznych dla Austro-Węgier (czyli dzisiejszej Słowacji i Czech, Austrii, Węgier, Rumunii, Chorwacji, Słowenii, części Polski [Galicja] i części Włoch).
Rajka. Wciąż dwujęzyczne nazewnictwo. |
Wracając do Rajki. Kiedy zrobiło się południe, postanowiłyśmy wziąć sprawy w swoje nogi i ruszyć z miejsca, wychodząc z założenia, że lepsze jakiekolwiek przemieszczenie niż żadne.
I już po kilkudziesięciu krokach zatrzymał się volkswagen furgonetka w stylu hippi:)
Znajdowało się w niej dwóch sympatycznych niemieckich chłopców i pies. Chłopcy byli ze sobą dość blisko, pies również należał do przyjaznych. Był to jeden z najmilszych stopów jakie udało mi się złapać. Przy akompaniamencie Manu Chiao Clandestino pędziliśmy przez Węgry śpiewając ile wlezie.
Sympatyczni chłopcy wysadzili nas jakieś 20 km od Budapesztu, ponieważ udawali się gdzie indziej.
My zaś postanowiłyśmy odwiedzić pierwszą z dwóch stolic C.K. – Budapeszt.
Budapeszt
Do Budapesztu dotarłyśmy w piątek po południu. Znalazłyśmy dość tani nocleg w akademiku. Ulokowałyśmy się z zamiarem spędzenia tu całego weekendu i ruszyłyśmy na podbój nocnego Budapesztu. Był piątek wieczorem i bardzo nas zdziwiło to, iż życie jakby zamierało. Nie wierząc w to, postanowiłyśmy jednak znaleźć jakąś atrakcyjną knajpkę z dobrą muzyką i ciekawymi personami.
Około 22 lekko zrezygnowane i przygaszone perspektywą powrotu do akademika, trafiłyśmy na zagubioną knajpkę, gdzieś w pesztowskim zaułku. Było tam wesoło, dobra muzyka, fajni ludzie i jak się okazało był to wieczór kawalerski jakiegoś Bonza, Budy czy Bezy:).
Chłopcy się nami zajęli i szybko stałyśmy się atrakcją owego eleganckiego wieczoru:) Chłopcy byli kulturalni, eleganccy i znali angielski, co było dość ważnym elementem naszych relacji.
Z atrakcji kulinarnych pamiętam Palo - napój alkoholowy o dość intensywnym składzie wina, wódki, coli i czegoś tam jeszcze. Oni mówili, że to ich regionalny drink, ale chyba ściemniali...:)
W każdym razie było wesoło.
Na drugi dzień wybrałyśmy się na zwiedzanie, a w Budapeszcie jest co zwiedzać...
Balaton
Budapeszt. Parlament jakże C. K. ... |
Węgierskie smaki
Tu zjadłam po raz pierwszy czerwony węgierski befsztyk ociekający krwią i papryką, no cóż, mniamm, lubię też i takie smaki...
Posmakowałam też prawdziwego gulaszu z kociołka.
O sytości! Na Węgrzech masz swój dom:)
Balaton
Po budapesztańskim weekendzie pełnym atrakcji w postaci zabytków, wieczoru kawalerskiego i ostrego żarcia wybrałyśmy się autobusem nad Balaton.
Taką opcję zasugerował nam były już zapewne kawaler Beza, Buda czy jak mu tam. Pokazano nam dworzec. Miałyśmy problem lingwistyczny z zakupem biletu, ale zdążyłyśmy się już przyzwyczaić i metodą gestów i wtrętów obcojęzycznych doszłyśmy do wprawy w tłumaczeniu naszych celów.
Znalazłyśmy się więc nad Balatonem - czyli jednym z największych i najdziwniejszych jezior w Europie, w miejscowości o wdzięcznej, acz skomplikowanej nazwie rozpoczynającej się od Balaton...coś tam. Miejscowości tego typu jest nad Balatonem sporo, są to całe kompleksy wypoczynkowe z wieloma atrakcjami.
![]() |
Balaton. |
Wynajęłyśmy sobie całkiem miły pokoik, który pochłonął nam sporą część funduszy, co jak przyszłość
pokaże okaże się poważne w skutkach.
Po dwóch dniach pławienia się w płytkim, ciepłym i niekńczącym się bajorku - zwanym Balatonem - uznałyśmy, że mamy ochotę na Morze - jakiekolwiek.
Crikvenica
Wybrałyśmy Adriatyk, bo był najbliżej, a ponieważ Węgry, jak wiemy pławią się tylko w bajorku, musiałyśmy zmienić Państwo. Padło na Chorwację.
W tym celu spakowane, z samego rana ruszyłyśmy na stopa w kierunku, domyślając się chorwackiej granicy...
Dość szybko osiągnęłyśmy połowiczny sukces łapiąc miłego pana i tłumacząc mu coś niejasno o granicy chorwackiej, zostałyśmy podwiezione do przygranicznej miejscowości, o enigmatycznej nazwie Nagykanizsa. Węgier, który nas tam dowiózł, coś mówił. Być może o tym, że ta miejscowość jest bardzo długa, a my jesteśmy na jej początku...
... Po kilku godzinach w potwornym upale, z plecakami w kolanach, dotarłyśmy na granicę węgiersko-chorwacką, kierując się zachodzącym słońcem.
Przed granicą postanowiłyśmy łapać stopa wychodząc z założenia, że wszyscy, którzy jadą tą drogą jadą na Chorwację oraz tym, że samochodem będzie nam łatwiej przekroczyć granicę.
Złapałyśmy przemiłego Chorwata, którego język wydał nam się nad wyraz zrozumiały, co po węgierskich przejściach było nader miłe.
My właściwie, myślałyśmy o Zagrzebiu, jako miejscu stosunkowo bliskim i dobrym punkcie noclegowo-kontaktowym, jednak jak się okazało, Pan Chorwat, jechał aż nad sam Adriatyk do miejscowości zwanej Crikvenica.
Po krótkim namyśle charakterystycznym dla autostopowiczek, szybko zmieniłyśmy cel podróży na Crikvenicę.
I tak po kilkugodzinnej podróży, około 1 w nocy, w między czasie podziwiając naprawdę rewelacyjne, chorwackie autostrady i Zagrzeb widziany w postaci świateł, znalazłyśmy się w urokliwej, nadmorskiej miejscowości.
Co prawda, w momencie, w którym się tam znalazłyśmy, trudno nam było podziwiać ją w pełnym blasku, albowiem była późna noc. Trudno było również o jakikolwiek nocleg, stąd też zapytałyśmy miłego Chorwata, w którym kierunku jest morze. Ten zaś udzielił nam szczegółowej informacji. Pożegnawszy się, udałyśmy się w kierunku chłodnej, adriatyckiej bryzy, z zamiarem czuwania nocnego i pokłonienia się Adriatykowi z samego ranka. Rzecz jasna sen nas zmógł. Niemniej jednak widok, który ujrzałyśmy po otwarciu oczu zaparł po prostu dech w piersiach. Oto i Adriatyk lazurowy, leniwie falujący, poprzetykany wyspami i wysepkami.
W ciągu tych trzech dni, ponieważ znów nadszedł weekend, postanowiłyśmy poszukać jednak, lokalnych, nocnych atrakcji. Było ciężko ponieważ miejscowość słynęła głównie z sanatoriów, a to nie była jednak nasz przedział wiekowy.
W końcu w pewnej knajpce dosiadło się do nas dwóch młodzieńców i zaczęli nas rwać na wojnę...
Jak pewnie, co poniektórym wiadomo, w tzw. byłej Jugosławii, w 1991 roku toczyła się wojna. W dużym skrócie Chorwaci chcieli własnego Państwa, co też im się w końcu udało... Wielu ludzi zginęło, zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie.
Ci dwaj młodzieńcy, którzy w tym czasie, kiedy tam byłyśmy, mieli po dwadzieścia kilka lat, w czasie wojny mieli ok. 15 lat. Opowiadali, jak było ciężko, jak pociski latały i jak byli dzielni. Widziałyśmy nawet ślady po bohaterskich ranach odniesionych w walce.
Nie będę ukrywać, zrobiło to na nas wrażenie. Pozwoliłyśmy się uwieźć na obiecaną dyskotekę. Kiedy jednak po dwóch godzinach wędrowania, nasi bohaterscy chłopcy nie byli w stanie znaleźć żadnej działającej knajpy po 22, doszłyśmy do wniosku, że rany im jednak nie pomogą...
Na drugi dzień postanowiłyśmy opuścić gościnną Crikvenicę i zobaczyć resztę świata, bo taki właśnie był plan.
Wsiadłyśmy do autobusu do Rijeki.
W Rijece byłyśmy tylko kilka godzin. Nie dane nam było zobaczyć ani poczuć w pełni klimatu tego urokliwego adriatyckiego miasta.
To, co jednak zobaczyłyśmy było jeszcze wtedy powoli dochodzącą do siebie, po wojennych przejściach, mieściną, która szukała swego nowego wizerunku.
Wiele zabytkowych kamienic nosiło jeszcze ślady uszkodzeń, inne były zaniedbane, jeszcze inne powoli remontowano.
Pospacerowałyśmy trochę i wsiadłyśmy w autobus, kierując się w stronę Włoch, a dokładniej do Triestu.
Triest
Triest, to portowe miasto bardzo włoskie i jednocześnie zupełnie nie włoskie.
Wyglądem ogólnym, zewnętrznym przypomina właśnie miasto w stylu C.K.
Na pierwszy rzut oka dominują tu monumentalne, ekskluzywne budynki, przypominające wiedeńskie.
Wrażenie robi też ogromny port z dostojną zabudową przy brzegu. Kiedy jednak zagłębiamy się w miasto, zaczyna robić się coraz ciaśniej, kameralniej. Uliczki starego miasta to już tradycyjny włoski-środziemnomorski klimacik z mnóstwem skuterów, wypełniających każdy zaułek.
No i Włosi, o jakże włoscy z ich specyficznym, głośnym sposobem bycia, natarczywym, bezpośrednim i co tu dużo mówić - często nachalnym...
Zostałyśmy tu jedną noc, wynajęłyśmy mały pokoik i poszłyśmy wieczorem na miasto. Tam zjadłyśmy lody, wypiłyśmy kawę i poznałyśmy kilku przystojnych młodzieńców, którzy bardzo szybko chcieli się z nami zaprzyjaźnić, w sposób przekraczający zdecydowanie nasze o tym wyobrażenie. Właściwie to musiałyśmy szybko nawiewać, bo mogłoby się to skończyć utratą naszej polskiej cnoty:)
Na koniec dodam, że był też przemiły akcent w postaci pewnego zarośniętego żula włoskiego, siedzącego w parku z butelką wina (różnica z polskim żulem, polega na tym, że polski pije jabola, a tamtem całkiem dobre wino). Żul, ów, kiedy nas zobaczył, a byłyśmy ubrane w letnie sukienki, ja w tzw. panterkę, a koleżanka w tzw. Marlin, wykrzyknął:
– O, la bella creatura...
czym niezmiernie nas ujął....
Następnego dnia ruszyłyśmy pociągiem do jakże włoskiego miasta - Wenecji.
W Wenecji już byłam. Tym razem jednak wjechałyśmy do niej pociągiem. Szyny trakcji kolejowej, położone są na długiej grobli, wzdłuż której ciągnie się przepiękna wenecka laguna.
Czym Wenecja jest każde dziecko wie, co tu opisywać, jeśli ktoś tam był, wie wszystko, kanały, gondolierzy, Rialto, Plac św. Marka, masa turystów, piękno i smród butwiejącego miasta...
My przybyłyśmy do Wenecji wczesnym rankiem, i od razu po przybyciu zaczęłyśmy się zastanawiać jak ją opuścić, albowiem czas nas naglił, i wiedziałyśmy już, że z planów zwiedzenia większej części Włoch, nic już nie będzie. Za dwa dni musiałyśmy być w Polsce. Do tego był 31 sierpnia i wszystkie miejsca w autobusach i pociągach, bezpośrednio do Polski były już wykupione, o czym właśnie się dowiedziałyśmy. Do południa szukałyśmy sposobu, i jedynym środkiem lokomocji zmierzającym w kierunku północnym był pociąg jadący do Wiednia, który to pozbawiał nas dodatkowo wszystkich posiadanych funduszy. Nie było jednak wyjścia. Za ostatnie grosze zakupiłyśmy bułeczki maślane i przystąpiłyśmy do ekspresowego zwiedzania Wenecji z plecakami.
Po błyskawicznym zarejestrowaniu typowych weneckich atrakcji, wsiadłyśmy do nocnego pociągu zmierzającego do drugiej ze stolic C.K. - Wiednia.
Po kilkugodzinnej nocnej przeprawie przez Włochy, Słowenię, Alpy i Austrię dotarłyśmy na Sud-Banhof w Wiedniu. Była jakaś 6 rano.
W Wiedniu - największym z miast odwiedzanych przez nas w tej wędrówce, największym problemem było wydostanie się z niego. Po wielu perypetiach jednego dnia, łącznie z policją ściągająca nas dwa razy z autostrady, złapałyśmy w końcu stopa bezpośrednio do Polski, ba, nawet do Krakowa... i tak zakończyła się nasza cesarsko-królewska wędrówka.
pokaże okaże się poważne w skutkach.
Po dwóch dniach pławienia się w płytkim, ciepłym i niekńczącym się bajorku - zwanym Balatonem - uznałyśmy, że mamy ochotę na Morze - jakiekolwiek.
Crikvenica
Wybrałyśmy Adriatyk, bo był najbliżej, a ponieważ Węgry, jak wiemy pławią się tylko w bajorku, musiałyśmy zmienić Państwo. Padło na Chorwację.
W tym celu spakowane, z samego rana ruszyłyśmy na stopa w kierunku, domyślając się chorwackiej granicy...
Dość szybko osiągnęłyśmy połowiczny sukces łapiąc miłego pana i tłumacząc mu coś niejasno o granicy chorwackiej, zostałyśmy podwiezione do przygranicznej miejscowości, o enigmatycznej nazwie Nagykanizsa. Węgier, który nas tam dowiózł, coś mówił. Być może o tym, że ta miejscowość jest bardzo długa, a my jesteśmy na jej początku...
... Po kilku godzinach w potwornym upale, z plecakami w kolanach, dotarłyśmy na granicę węgiersko-chorwacką, kierując się zachodzącym słońcem.
Przed granicą postanowiłyśmy łapać stopa wychodząc z założenia, że wszyscy, którzy jadą tą drogą jadą na Chorwację oraz tym, że samochodem będzie nam łatwiej przekroczyć granicę.
Złapałyśmy przemiłego Chorwata, którego język wydał nam się nad wyraz zrozumiały, co po węgierskich przejściach było nader miłe.
My właściwie, myślałyśmy o Zagrzebiu, jako miejscu stosunkowo bliskim i dobrym punkcie noclegowo-kontaktowym, jednak jak się okazało, Pan Chorwat, jechał aż nad sam Adriatyk do miejscowości zwanej Crikvenica.
Po krótkim namyśle charakterystycznym dla autostopowiczek, szybko zmieniłyśmy cel podróży na Crikvenicę.
I tak po kilkugodzinnej podróży, około 1 w nocy, w między czasie podziwiając naprawdę rewelacyjne, chorwackie autostrady i Zagrzeb widziany w postaci świateł, znalazłyśmy się w urokliwej, nadmorskiej miejscowości.
Co prawda, w momencie, w którym się tam znalazłyśmy, trudno nam było podziwiać ją w pełnym blasku, albowiem była późna noc. Trudno było również o jakikolwiek nocleg, stąd też zapytałyśmy miłego Chorwata, w którym kierunku jest morze. Ten zaś udzielił nam szczegółowej informacji. Pożegnawszy się, udałyśmy się w kierunku chłodnej, adriatyckiej bryzy, z zamiarem czuwania nocnego i pokłonienia się Adriatykowi z samego ranka. Rzecz jasna sen nas zmógł. Niemniej jednak widok, który ujrzałyśmy po otwarciu oczu zaparł po prostu dech w piersiach. Oto i Adriatyk lazurowy, leniwie falujący, poprzetykany wyspami i wysepkami.
Rano wynajęłyśmy pokój i zostałyśmy tu trzy dni, pławiąc się morzem, słońcem i wspaniałym nadmorskim menu, pełnym owoców morza i lądu.
Szczególnie polecam spaghetti ze świeżymi kalmarami, świeżego, pieczonego tuńczyka z rozmarynem oraz figi na deser prosto z drzewa:). Eh, niewiarygodne i niebywałe...
Crikvenica cieszy się popularnością w Chorwacji ze względu na sanatoria. |
W końcu w pewnej knajpce dosiadło się do nas dwóch młodzieńców i zaczęli nas rwać na wojnę...
Jak pewnie, co poniektórym wiadomo, w tzw. byłej Jugosławii, w 1991 roku toczyła się wojna. W dużym skrócie Chorwaci chcieli własnego Państwa, co też im się w końcu udało... Wielu ludzi zginęło, zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie.
Ci dwaj młodzieńcy, którzy w tym czasie, kiedy tam byłyśmy, mieli po dwadzieścia kilka lat, w czasie wojny mieli ok. 15 lat. Opowiadali, jak było ciężko, jak pociski latały i jak byli dzielni. Widziałyśmy nawet ślady po bohaterskich ranach odniesionych w walce.
Nie będę ukrywać, zrobiło to na nas wrażenie. Pozwoliłyśmy się uwieźć na obiecaną dyskotekę. Kiedy jednak po dwóch godzinach wędrowania, nasi bohaterscy chłopcy nie byli w stanie znaleźć żadnej działającej knajpy po 22, doszłyśmy do wniosku, że rany im jednak nie pomogą...
Na drugi dzień postanowiłyśmy opuścić gościnną Crikvenicę i zobaczyć resztę świata, bo taki właśnie był plan.
Wsiadłyśmy do autobusu do Rijeki.
Rijeka
W Rijece byłyśmy tylko kilka godzin. Nie dane nam było zobaczyć ani poczuć w pełni klimatu tego urokliwego adriatyckiego miasta.
To, co jednak zobaczyłyśmy było jeszcze wtedy powoli dochodzącą do siebie, po wojennych przejściach, mieściną, która szukała swego nowego wizerunku.
Wiele zabytkowych kamienic nosiło jeszcze ślady uszkodzeń, inne były zaniedbane, jeszcze inne powoli remontowano.
Pospacerowałyśmy trochę i wsiadłyśmy w autobus, kierując się w stronę Włoch, a dokładniej do Triestu.
![]() |
Rijeka - Ratusz. Dziś to piękne klasyczne, kolorowe miasteczko. |
Triest
Triest, to portowe miasto bardzo włoskie i jednocześnie zupełnie nie włoskie.
Wyglądem ogólnym, zewnętrznym przypomina właśnie miasto w stylu C.K.
Na pierwszy rzut oka dominują tu monumentalne, ekskluzywne budynki, przypominające wiedeńskie.
Wrażenie robi też ogromny port z dostojną zabudową przy brzegu. Kiedy jednak zagłębiamy się w miasto, zaczyna robić się coraz ciaśniej, kameralniej. Uliczki starego miasta to już tradycyjny włoski-środziemnomorski klimacik z mnóstwem skuterów, wypełniających każdy zaułek.
No i Włosi, o jakże włoscy z ich specyficznym, głośnym sposobem bycia, natarczywym, bezpośrednim i co tu dużo mówić - często nachalnym...
![]() |
Triest. |
Zostałyśmy tu jedną noc, wynajęłyśmy mały pokoik i poszłyśmy wieczorem na miasto. Tam zjadłyśmy lody, wypiłyśmy kawę i poznałyśmy kilku przystojnych młodzieńców, którzy bardzo szybko chcieli się z nami zaprzyjaźnić, w sposób przekraczający zdecydowanie nasze o tym wyobrażenie. Właściwie to musiałyśmy szybko nawiewać, bo mogłoby się to skończyć utratą naszej polskiej cnoty:)
Na koniec dodam, że był też przemiły akcent w postaci pewnego zarośniętego żula włoskiego, siedzącego w parku z butelką wina (różnica z polskim żulem, polega na tym, że polski pije jabola, a tamtem całkiem dobre wino). Żul, ów, kiedy nas zobaczył, a byłyśmy ubrane w letnie sukienki, ja w tzw. panterkę, a koleżanka w tzw. Marlin, wykrzyknął:
– O, la bella creatura...
czym niezmiernie nas ujął....
Następnego dnia ruszyłyśmy pociągiem do jakże włoskiego miasta - Wenecji.
Wenecja
Czym Wenecja jest każde dziecko wie, co tu opisywać, jeśli ktoś tam był, wie wszystko, kanały, gondolierzy, Rialto, Plac św. Marka, masa turystów, piękno i smród butwiejącego miasta...
![]() |
Wenecja i gondolierzy. |
My przybyłyśmy do Wenecji wczesnym rankiem, i od razu po przybyciu zaczęłyśmy się zastanawiać jak ją opuścić, albowiem czas nas naglił, i wiedziałyśmy już, że z planów zwiedzenia większej części Włoch, nic już nie będzie. Za dwa dni musiałyśmy być w Polsce. Do tego był 31 sierpnia i wszystkie miejsca w autobusach i pociągach, bezpośrednio do Polski były już wykupione, o czym właśnie się dowiedziałyśmy. Do południa szukałyśmy sposobu, i jedynym środkiem lokomocji zmierzającym w kierunku północnym był pociąg jadący do Wiednia, który to pozbawiał nas dodatkowo wszystkich posiadanych funduszy. Nie było jednak wyjścia. Za ostatnie grosze zakupiłyśmy bułeczki maślane i przystąpiłyśmy do ekspresowego zwiedzania Wenecji z plecakami.
Po błyskawicznym zarejestrowaniu typowych weneckich atrakcji, wsiadłyśmy do nocnego pociągu zmierzającego do drugiej ze stolic C.K. - Wiednia.
Wiedeń
W Wiedniu - największym z miast odwiedzanych przez nas w tej wędrówce, największym problemem było wydostanie się z niego. Po wielu perypetiach jednego dnia, łącznie z policją ściągająca nas dwa razy z autostrady, złapałyśmy w końcu stopa bezpośrednio do Polski, ba, nawet do Krakowa... i tak zakończyła się nasza cesarsko-królewska wędrówka.
![]() |
Wiedeń. Stephanplatz. |
Wyświetl większą mapę