czwartek, 17 marca 2011

Lwów

Do Lwowa pojechałam pierwszy i właściwie ostatni raz na przełomie 2000/2001. Chcieliśmy spędzić tego ważnego Sylwestra właśnie tam. Wtedy to na kwaterze u Pani Wali, zadziwieni oglądaliśmy pierwsze zwycięstwa Małysza. Mieliśmy zamiar pozwiedzać trochę Lwowa i okolic. Mieliśmy na to 3 dni, w tym Sylwestra.

Ta zadziwiająca podróż zaczęła się w Przemyślu, kiedy to po raz pierwszy poznałam, co znaczy ukraińska marszrutka - czyli busik, którym to po wielu perypetiach na granicy i w strasznym ścisku dotarliśmy do Lwowa. W drodze powrotnej ze Lwowa zadziwiła mnie pomysłowość Ukrainców, a zwłaszcza kobiet, tzw. mrówek czyli drobnych przemytników papierosów czy alkoholu. Wtedy granica nie była jeszcze granicą Unii, stąd mrówkarstwo kwitło. Pomysłowość Ukraińców, jeśli chodzi o ukrywanie artykułów w przepastnych częściach swej garderoby i ciała, przerosło moje wszelkie wyobrażenia. Jedna kobieta potrafiła schować w "sobie" kilkanaście kartonów papierosów i kilkanaście litrów spirytusu. Mieli takie woreczki plastikowe wypełnione płynem, którymi okrywali każdą część swego ciała. O tym, co wsadzali i w jaki sposób do wnętrza swego ciała, nie chciałam już wiedzieć... Tej pomysłowości będę jeszcze świadkiem nie raz.
Zamieszkaliśmy u Pani Wali i już od razu ruszyliśmy na podbój Lwowa.
Miasto dopiero szukało swojej nowej drogi. Wszystkie piękne galicyjskie budynki były zniszczone i naznaczone piętnem czasu i biedy. Gdzieniegdzie przebłyskiwały dopiero jakieś remonty, odbudowy, przebudowy. Głównie w stricte polskich przybytkach. Bazylika archikatedralna Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny odzyskiwała swój dawny blask.
Lwów miał jednak swój urok, czuło się klimat epoki naznaczonej solidnym nadgryzieniem wojen i komunizmu. Uliczki, stare tramwaje, odrapane budynki wszystko to przypominało bardzo Schulzowskie klimaty Drohobycza. Podobne widziałam jeszcze miejscami, trochę później w Lublinie i Zamościu.



Tramwaj lwowski.


Poszliśmy pozwiedzać skansen lwowski z unikatowymi zabytkami Bojków, Łemków i Hucułów.
Z Łemkami będę miała jeszcze do czynienia. Skansen prezentuje budowle z poszczególnych regionów Zachodniej Ukrainy: Bojkowszczyzny,Bukowiny, Huculszczyzny, Łemkowszczyzny, Podola, Pokucia i Zakarpacia. Do najcenniejszych zabytków należą przeniesione w stanie nienaruszonym cerkwie: bojkowska z 1763 i łemkowska z 1831.

Jedna z chat.


cdn...




poniedziałek, 21 lutego 2011

Ukraina daleka i bliska

Moja przygoda z Ukrainą trwała jakieś pięć lat. Wyjeżdżałam tam niemal co roku, za każdym razem na miesiąc na wykopaliska, w ramach polsko-ukraińskiego archeologicznego projektu Koshary. Najpierw jako studentka, a potem jako członek kadry i ekipy naukowej UJ. Poznałam trochę Ukrainy i Ukraińców, i co tu dużo mówiąc, zakochałam się w tych bezkresnych stepach i tym narodzie tak rzewnym i nostalgicznym, jak butnym i upartym...

A jak to było opowiem... wkrótce

Ukraina. Stepy i Liman Tiligurski.
 

piątek, 7 stycznia 2011

C. K.* podróże

*skrót od określenia cesarsko-królewski; pochodzi od tytułu władcy Austro-Węgier, który był cesarzem Austrii i królem Węgier jednocześnie.

W sierpniu 2000 roku wraz z koleżanką postanowiłyśmy objechać stopem dawną monarchię Habsburgów czyli jeszcze inaczej mówiąc – Austro-Węgry. W praktyce doszedł nam do tego jeszcze kawałek Włoch. 
Chciałyśmy zobaczyć ile tylko się da, wypocząć, pobawić się, spotkać ciekawych ludzi i miałyśmy na to wszystko tylko dwa tygodnie.
Naszą wędrówkę zaczęłyśmy od Słowacji, a ściśle biorąc od Bratysławy licząc na szybką podwózkę z Krakowa, co też miało miejsce.


Bratysława

W Bratysławie byłam wcześniej już kilka razy, więc zaskoczyć mnie specjalnie nie mogła. Jednym słowem uliczki, knedliczki, smażony syr, cudne piwko i oczywiście dumny Hrad z widokiem na Dunaj. 


Bratysława. Widok z Hradu na Dunaj.
(źródło wikipedia; autor: Pudelek)


Kiedy sobie pojadłyśmy i popiłyśmy, postanowiłyśmy ruszyć w dalszą drogę. Było to nieco problematyczne, ponieważ do drogi miałyśmy tylko nogi i urok własny rzecz jasna, poza tym było już  późne popołudnie. Wiedziałyśmy jednak, że Bratysława jest jedyną stolicą na świecie graniczącą z dwoma innymi państwami, mianowicie Austrią i Węgrami, a my postanowiłyśmy, że noc spędzimy w którymś z nich. 
Wybór padł na Węgry. W związku z tym udałyśmy się na granicę słowacko-węgierską. Było to kilka kilometrów, no może w sumie kilkanaście. Udawałyśmy się tam częściowo środkami komunikacji miejskiej, a częściowo na nogach. Dotarłyśmy na granicę, niestety omyłkowo na tą dla TIR-ów. Ta dla pieszych była kilka kilometrów dalej. Oczywiście takie odległości nie są problemem dla podróżnika zmotoryzowanego w jakikolwiek sposób. My byłyśmy kruchymi dziewczątkami z wielkimi plecakami na naszych delikatnych plecach, które na dodatek na granicy dla TIR-ów stanowiły niezwykłą odmianę dla panów TIR-owców znudzonych kilkugodzinnym oczekiwaniem na odprawę. Ponieważ było już ciemno, co tu dużo pisać... zapadł zmierzch... a my już bardzo chciałyśmy położyć się spać w czystych łóżeczkach. 
Po stu kilometrach i wielu propozycjach noclegu w TIR-ach, dotarłyśmy na właściwą granicę. Zostałyśmy odprawione i znalazłyśmy się w miejscowości o nazwie Rajka, po węgierskiej stronie. Wszystko wyglądało przyjaźnie z wyjątkiem prostego zapytania o nocleg (każdy kto był na Węgrzech na niezorganizowanym wyjeździe wie co znaczy zapytać o cokolwiek). Ułatwieniem było to, że Węgrzy znają kilka słów po niemiecku. Taaa, Węgrzy znają... My niestety nie. Jednak dzięki naszej wrodzonej inteligencji wiedziałyśmy na szczęście, co znaczy Zimmer frei...
Udałyśmy się więc do jednego z domów oznaczonych w ten sposób i zadziałało... 
Dostałyśmy przyzwoity nocleg i kawę, choć chciałyśmy herbatę i pomidory, choć chciałyśmy chleba. Cyfry były jednak wszędzie takie same, a przeliczniki znane więc nie zostałyśmy oszukane, a może byli to po prostu uczciwi ludzie... i zasnęłyśmy...


Obudziłyśmy się, był piękny słoneczny dzień i świat czekał... Zebrałyśmy manatki i dalej w drogę, stopem rzecz jasna... 
Nasz entuzjazm trochę oklapł po paru godzinach stania i łapania okazji w Rajce.


W międzyczasie kilka słów o specyfice regionu. 
Mieszają się tu rożne kultury i języki. Monarchia C. K. –  świat Austro-Węgier pozostawił tu do dziś swoje ślady. Podobne budownictwo – wzorowane na wiedeńskim (skłonność do monumentalizacji i klasycyzmu). Częste nazewnictwo dwujęzyczne itp. To jedne z cech charakterystycznych dla Austro-Węgier (czyli dzisiejszej Słowacji i Czech, Austrii, Węgier, Rumunii, Chorwacji, Słowenii, części Polski [Galicja] i części Włoch). 


Rajka. Wciąż dwujęzyczne nazewnictwo.


Wracając do Rajki. Kiedy zrobiło się południe, postanowiłyśmy wziąć sprawy w swoje nogi i ruszyć z miejsca, wychodząc z założenia, że lepsze jakiekolwiek przemieszczenie niż żadne.
I już po kilkudziesięciu krokach zatrzymał się volkswagen furgonetka w stylu hippi:)
Znajdowało się w niej dwóch sympatycznych niemieckich chłopców i pies. Chłopcy byli ze sobą dość blisko, pies również należał do przyjaznych. Był to jeden z najmilszych stopów jakie udało mi się złapać. Przy akompaniamencie Manu Chiao Clandestino pędziliśmy przez Węgry śpiewając ile wlezie.
Sympatyczni chłopcy wysadzili nas jakieś 20 km od Budapesztu, ponieważ udawali się gdzie indziej.
My zaś postanowiłyśmy odwiedzić pierwszą z dwóch stolic C.K. – Budapeszt.


Budapeszt

Do Budapesztu dotarłyśmy w piątek po południu. Znalazłyśmy dość tani nocleg w akademiku. Ulokowałyśmy się z zamiarem spędzenia tu całego weekendu i ruszyłyśmy na podbój nocnego Budapesztu. Był piątek wieczorem i bardzo nas zdziwiło to, iż życie jakby zamierało. Nie wierząc w to, postanowiłyśmy jednak znaleźć jakąś atrakcyjną knajpkę z dobrą muzyką i ciekawymi personami.
Około 22 lekko zrezygnowane i przygaszone perspektywą powrotu do akademika, trafiłyśmy na zagubioną knajpkę, gdzieś w pesztowskim zaułku. Było tam wesoło, dobra muzyka, fajni ludzie i jak się okazało był to wieczór kawalerski jakiegoś Bonza, Budy czy Bezy:).
Chłopcy się nami zajęli i szybko stałyśmy się atrakcją owego eleganckiego wieczoru:) Chłopcy byli kulturalni, eleganccy i znali angielski, co było dość ważnym elementem naszych relacji.
Z atrakcji kulinarnych pamiętam Palo - napój alkoholowy o dość intensywnym składzie wina, wódki, coli i czegoś tam jeszcze. Oni mówili, że to ich regionalny drink, ale chyba ściemniali...:)
W każdym razie było wesoło.
Na drugi dzień wybrałyśmy się na zwiedzanie, a w Budapeszcie jest co zwiedzać...


Budapeszt. Parlament jakże C. K. ...



Węgierskie smaki

Tu zjadłam po raz pierwszy czerwony węgierski befsztyk ociekający krwią i papryką, no cóż, mniamm, lubię też i takie smaki... 
Posmakowałam też prawdziwego gulaszu z kociołka. 
O sytości! Na Węgrzech masz swój dom:)


Budapeszt. Kościół św. Mateusza. Przypomina wypisz wymaluj ten w Wiedniu.



Balaton

Po budapesztańskim weekendzie pełnym atrakcji w postaci zabytków, wieczoru kawalerskiego i ostrego żarcia wybrałyśmy się autobusem nad Balaton.
Taką opcję zasugerował nam były już zapewne kawaler Beza, Buda czy jak mu tam. Pokazano nam dworzec. Miałyśmy problem lingwistyczny z zakupem biletu, ale zdążyłyśmy się już przyzwyczaić i metodą gestów i wtrętów obcojęzycznych doszłyśmy do wprawy w tłumaczeniu naszych celów.
Znalazłyśmy się więc nad Balatonem - czyli jednym z największych i najdziwniejszych jezior w Europie, w miejscowości o wdzięcznej, acz skomplikowanej nazwie rozpoczynającej się od Balaton...coś tam. Miejscowości tego typu jest nad Balatonem sporo, są to całe kompleksy wypoczynkowe z wieloma atrakcjami.


Balaton.

Wynajęłyśmy sobie całkiem miły pokoik, który pochłonął nam sporą część funduszy, co jak przyszłość 
pokaże okaże się poważne w skutkach.
Po dwóch dniach pławienia się w płytkim, ciepłym i niekńczącym się bajorku - zwanym Balatonem - uznałyśmy, że mamy ochotę na Morze - jakiekolwiek.


Crikvenica


Wybrałyśmy Adriatyk, bo był najbliżej, a ponieważ Węgry, jak wiemy pławią się tylko w bajorku, musiałyśmy zmienić Państwo. Padło na Chorwację.
W tym celu spakowane, z samego rana ruszyłyśmy na stopa w kierunku, domyślając się chorwackiej granicy...
Dość szybko osiągnęłyśmy połowiczny sukces łapiąc miłego pana i tłumacząc mu coś niejasno o granicy chorwackiej, zostałyśmy podwiezione do przygranicznej miejscowości, o enigmatycznej nazwie Nagykanizsa. Węgier, który nas tam dowiózł, coś mówił. Być może o tym, że ta miejscowość jest bardzo długa, a my jesteśmy na jej początku...
... Po kilku godzinach w potwornym upale, z plecakami w kolanach, dotarłyśmy na granicę węgiersko-chorwacką, kierując się zachodzącym słońcem.
Przed granicą postanowiłyśmy łapać stopa wychodząc z założenia, że wszyscy, którzy jadą tą drogą jadą na Chorwację oraz tym, że samochodem będzie nam łatwiej przekroczyć granicę.
Złapałyśmy przemiłego Chorwata, którego język wydał nam się nad wyraz zrozumiały, co po węgierskich przejściach było nader miłe. 
My właściwie, myślałyśmy o Zagrzebiu, jako miejscu stosunkowo bliskim i dobrym punkcie noclegowo-kontaktowym, jednak jak się okazało, Pan Chorwat, jechał aż nad sam Adriatyk do miejscowości zwanej Crikvenica. 
Po krótkim namyśle charakterystycznym dla autostopowiczek, szybko zmieniłyśmy cel podróży na Crikvenicę. 
I tak po kilkugodzinnej podróży, około 1 w nocy, w między czasie podziwiając naprawdę rewelacyjne, chorwackie autostrady i Zagrzeb widziany w postaci świateł, znalazłyśmy się w urokliwej, nadmorskiej miejscowości.
Co prawda, w momencie, w którym się tam znalazłyśmy, trudno nam było podziwiać ją w pełnym blasku, albowiem była późna noc. Trudno było również o jakikolwiek nocleg, stąd też zapytałyśmy miłego Chorwata, w którym kierunku jest morze. Ten zaś udzielił nam szczegółowej informacji. Pożegnawszy się, udałyśmy się w kierunku chłodnej, adriatyckiej bryzy, z zamiarem czuwania nocnego i pokłonienia się Adriatykowi z samego ranka. Rzecz jasna sen nas zmógł. Niemniej jednak widok, który ujrzałyśmy po otwarciu oczu zaparł po prostu dech w piersiach. Oto i Adriatyk lazurowy, leniwie falujący, poprzetykany wyspami i wysepkami.

Rano wynajęłyśmy pokój i zostałyśmy tu trzy dni, pławiąc się morzem, słońcem i wspaniałym nadmorskim menu, pełnym owoców morza i lądu. 
Szczególnie polecam spaghetti ze świeżymi kalmarami, świeżego, pieczonego tuńczyka z rozmarynem oraz figi na deser prosto z drzewa:). Eh, niewiarygodne i niebywałe...



Crikvenica cieszy się popularnością w Chorwacji ze względu na sanatoria.


W ciągu tych trzech dni, ponieważ znów nadszedł weekend, postanowiłyśmy poszukać jednak, lokalnych, nocnych atrakcji. Było ciężko ponieważ miejscowość słynęła głównie z sanatoriów, a to nie była jednak nasz przedział wiekowy.
W końcu w pewnej knajpce dosiadło się do nas dwóch młodzieńców i zaczęli nas rwać na wojnę...
Jak pewnie, co poniektórym wiadomo, w tzw. byłej Jugosławii, w 1991 roku toczyła się wojna. W dużym skrócie Chorwaci chcieli własnego Państwa, co też im się w końcu udało... Wielu ludzi zginęło, zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie.
Ci dwaj młodzieńcy, którzy w tym czasie, kiedy tam byłyśmy, mieli po dwadzieścia kilka lat, w czasie wojny mieli ok. 15 lat. Opowiadali, jak było ciężko, jak pociski latały i jak byli dzielni. Widziałyśmy nawet ślady po bohaterskich ranach odniesionych w walce.
Nie będę ukrywać, zrobiło to na nas wrażenie. Pozwoliłyśmy się uwieźć na obiecaną dyskotekę. Kiedy jednak po dwóch godzinach wędrowania, nasi bohaterscy chłopcy nie byli w stanie znaleźć żadnej działającej knajpy po 22, doszłyśmy do wniosku, że rany im jednak nie pomogą...
Na drugi dzień postanowiłyśmy opuścić gościnną Crikvenicę i zobaczyć resztę świata, bo taki właśnie był plan.
Wsiadłyśmy do autobusu do Rijeki.

Rijeka

W Rijece byłyśmy tylko kilka godzin. Nie dane nam było zobaczyć ani poczuć w pełni klimatu tego urokliwego adriatyckiego miasta.
To, co jednak zobaczyłyśmy było jeszcze wtedy powoli dochodzącą do siebie, po wojennych przejściach, mieściną, która szukała swego nowego wizerunku.
Wiele zabytkowych kamienic nosiło jeszcze ślady uszkodzeń, inne były zaniedbane, jeszcze inne powoli remontowano.
Pospacerowałyśmy trochę i wsiadłyśmy w autobus, kierując się w stronę Włoch, a dokładniej do Triestu.


Rijeka - Ratusz. Dziś to piękne klasyczne, kolorowe miasteczko.


Triest

Triest, to portowe miasto bardzo włoskie i jednocześnie zupełnie nie włoskie.
Wyglądem ogólnym, zewnętrznym przypomina właśnie miasto w stylu C.K.
Na pierwszy rzut oka dominują tu monumentalne, ekskluzywne budynki, przypominające wiedeńskie.
Wrażenie robi też ogromny port z dostojną zabudową przy brzegu. Kiedy jednak zagłębiamy się w miasto, zaczyna robić się coraz ciaśniej, kameralniej. Uliczki starego miasta to już tradycyjny włoski-środziemnomorski klimacik z mnóstwem skuterów, wypełniających każdy zaułek.
No i Włosi, o jakże włoscy z ich specyficznym, głośnym sposobem bycia, natarczywym, bezpośrednim i co tu dużo mówić - często nachalnym...

Triest.

Zostałyśmy tu jedną noc, wynajęłyśmy mały pokoik i poszłyśmy wieczorem na miasto. Tam zjadłyśmy lody, wypiłyśmy kawę i poznałyśmy kilku przystojnych młodzieńców, którzy bardzo szybko chcieli się z nami zaprzyjaźnić, w sposób przekraczający zdecydowanie nasze o tym wyobrażenie. Właściwie to musiałyśmy szybko nawiewać, bo mogłoby się to skończyć utratą naszej polskiej cnoty:)

Na koniec dodam, że był też przemiły akcent w postaci pewnego zarośniętego żula włoskiego, siedzącego w parku z butelką wina (różnica z polskim żulem, polega na tym, że polski pije jabola, a tamtem całkiem dobre wino). Żul, ów, kiedy nas zobaczył, a byłyśmy ubrane w letnie sukienki, ja w tzw. panterkę, a koleżanka w tzw. Marlin, wykrzyknął:
– O, la bella creatura...
czym niezmiernie nas ujął....

Następnego dnia ruszyłyśmy pociągiem do jakże włoskiego miasta - Wenecji.

Wenecja

W Wenecji już byłam. Tym razem jednak wjechałyśmy do niej pociągiem. Szyny trakcji kolejowej, położone są na długiej grobli, wzdłuż której ciągnie się przepiękna wenecka laguna.

Czym Wenecja jest każde dziecko wie, co tu opisywać, jeśli ktoś tam był, wie wszystko, kanały, gondolierzy, Rialto, Plac św. Marka, masa turystów, piękno i smród butwiejącego miasta...

Wenecja i gondolierzy.


My przybyłyśmy do Wenecji wczesnym rankiem, i od razu po przybyciu zaczęłyśmy się zastanawiać jak ją opuścić, albowiem czas nas naglił, i wiedziałyśmy już, że z planów zwiedzenia większej części Włoch, nic już nie będzie. Za dwa dni musiałyśmy być w Polsce. Do tego był 31 sierpnia i  wszystkie miejsca w  autobusach i pociągach, bezpośrednio do Polski były już wykupione, o czym właśnie się dowiedziałyśmy. Do południa szukałyśmy sposobu, i jedynym środkiem lokomocji zmierzającym w kierunku północnym był pociąg jadący do Wiednia, który to pozbawiał nas dodatkowo wszystkich posiadanych funduszy. Nie było jednak wyjścia. Za ostatnie grosze zakupiłyśmy bułeczki maślane i przystąpiłyśmy do ekspresowego zwiedzania Wenecji z plecakami.

Po błyskawicznym zarejestrowaniu typowych weneckich atrakcji, wsiadłyśmy do nocnego pociągu zmierzającego do drugiej ze stolic C.K. - Wiednia.


Wiedeń

Po kilkugodzinnej nocnej przeprawie przez Włochy, Słowenię, Alpy i Austrię dotarłyśmy na Sud-Banhof w Wiedniu. Była jakaś 6 rano.
W Wiedniu - największym z miast odwiedzanych przez nas w tej wędrówce, największym problemem było wydostanie się z niego. Po wielu perypetiach jednego dnia, łącznie z policją ściągająca nas dwa razy z autostrady, złapałyśmy w końcu stopa bezpośrednio do Polski, ba, nawet do Krakowa... i tak zakończyła się nasza cesarsko-królewska wędrówka.

Wiedeń. Stephanplatz.



Wyświetl większą mapę

czwartek, 6 stycznia 2011

Lazurowe Wybrzeże

Widok z campingu przy Grande Corniche na Cap Ferrat na Lazurowym Wybrzeżu
(w dole wille pięknych i bogatych tego świata).


Prowansja była piękną i nierealną bajką. Jednocześnie w całej swej niebywałości okrutnie banalną i obłudną. Natomiast niemal wszystkich Francuzów, których poznałam oraz ich zachowanie można określić za pomocą jednego powitalnego gestu, a mianowicie "przyjaznego" pocałunku powietrza koło ucha, którym to mają zwyczaj witać się z każdym.
Nie będę opisywać ich wszystkich przywar tylko dlatego, że zanudziłabym każdego czytelnika tak długim opisem.

Skupię się więc na miejscach i jedzeniu...:)

Jak wspomniałam we wcześniejszym poście pojechaliśmy tam na wykopaliska w ramach umowy międzyuniwersyteckiej.
Umieszczono nas na campingu przy tzw. Grande Corniche – jednym z najbardziej malowniczych traktów górskich w Europie, niedaleko góry zwanej Mount Bastide – jednego ze wzniesień pasma Alp nadmorskich (Alpes Maritimes), na której zlokalizowane było nasze stanowisko archeologiczne.
Grande Corniche to w rzeczywistości nie jedna droga, a trzy (basse - dolny, moyenne - środkowy, haute - górny), tworzące swego rodzaju trzy równoległe gzymsy biegnące wzdłuż Alp nadmorskich, od Nicei aż do Menton. Jest to również jedno z najbardziej malowniczych i romantycznych miejsc w Europie, często wykorzystywane w filmach (James Bond swoim aston martinem obowiązkowo ściga się właśnie tam).

Czasem budziliśmy się w chmurach, a kiedy opadały oczom naszym ukazywał się baśniowy krajobraz. Z jednej strony Alpy Nadmorskie, a z drugiej Lazurowe Wybrzeże w pełni swej krasy.
W dali można było dostrzec przedmieścia Nicei oddalonej od nas około 10 km.




Wyświetl większą mapę
Kilka kilometrów od naszego campingu znajduje się niezwykłe miasteczko, które odwiedzaliśmy kiedy tylko mogliśmy – Eze. 
Jest to miejsce, o którym się śni – snem baśniowym, romantycznym i surrealistycznym.

Eze to średniowieczne miasteczko zbudowane na skale i idealnie w nią i z nią skomponowane. Jakby ktoś naturalnie wykuł je w skale, jakby rosło razem z nią. Pełne jest urokliwych uliczek i zakamarków ozdobionych rzeźbami, fontannami i miejscową roślinnością...

Eze.
Eze. Jeden z zaułków.
Eze. Uliczka.



Na wykopaliskach byliśmy około miesiąca. Większą część czasu pochłaniała nam praca na stanowisku. Kiedy jednak przychodził weekend wyprawialiśmy się na krótkie wędrówki po okolicach. Najczęściej jeździliśmy do Nicei, oddając się urokowi lazurowych plaż, lokalnych restauracji i innych miejskich atrakcji w postaci np. zakupów na rybno-owocowo-serowych targach.
Były to czasy studenckie więc nie stać nas było na większość atrakcji. Czasem musiał nam wystarczyć sam widok i coś, co najbardziej utkwiło mi w pamięci, a mianowicie zapachy. Do dziś pamiętam zapach targu w Nicei – intensywną woń świeżych ryb przemieszaną z gorgonzzollą i roquefortem. A w to wszystko wmieszany zapach miasta, morza, ludzi i odpadów...

Zwiedzając okolice nie sposób było nie odwiedzić Księstwa z bajki, choć dla mnie pierwszym skojarzeniem był raczej Legoland – Monako.
Zanim jednak przekroczyliśmy granicę tego idyllicznego Księstwa, zawitaliśmy do kolejnego miasteczka o wdzięcznej nazwie La Turbie, które to znane jest głównie z jednego monumentalnego zabytku z okresu rzymskiego  – tzw. Tropaion Augusti. 
Tropaion Augusti zwany też Tropaion Alpium został zbudowany przez Rzymian za cesarza Augusta aby uczcić jego ostateczne zwycięstwo nad plemionami, które zasiedlały Alpy. Obecnie zachowany jest częściowo z kilkoma monumentalnymi kolumnami.

La Turbie. W tle widoczny Tropaion i Alpy.

La turbie. Tropaion.

Z La Turbie położonego nieco w górach rozciągał się fantastyczny widok na Monako położone nad samym morzem.
W Monako-Monte Carlo z powodu braku funduszy nie zostaliśmy niestety kasynowymi samobójcami:)
Zwiedziliśmy za to oceanarium i parę innych zabytków w tym Pałac Księcia Rainera zbudowany jakby z klocków lego – bo taki idealny i kolorowy. Zjedliśmy dobrą pizzę i wróciliśmy...

Monako-Monte Carlo. Widok z La Turbie.

Monako. Przed pałacem Księcia Rainera.


Nieco smaków Prowansji

W Nicei pierwszy raz posmakowałam frutti di mare i innych francuskich osobliwości kulinarnych. 
W naszej ulubionej knajpce portowej, której nazwy już dziś nie pamiętam, choć wiem, że znajdowała się niedaleko Rue de Walesa (Jak zapewne wszyscy domyślają się chodzi o polski akcent w postaci pewnego elektryka), jedliśmy małże, ostrygi i ślimaki w sosie czosnkowym popijając je lokalnym pastis, popełniając przy tym mnóstwo faux paux, z czego najbardziej znakomitym było właśnie popijanie pastis na modłę polską. 
Pastis to lokalna nalewka anyżowa, w postaci tzw. pięćdziesiątki podawanej z karafką krystalicznie czystej wody. My - tzn. Polacy buchnęliśmy po pięćdziesiątce na raz, przepijając wodą, wywołując tym czynem totalną dezaprobatę autochtonów. Otóż pastis popija się przed południem, drobnymi łyczkami, stopniowo dolewając do niego wody i tak przez parę godzin... Zaznaczę, że kiedy dowiedzieliśmy się o tym, wyraziliśmy naszą polską dezaprobatę.  
Zajadaliśmy się za to serami, przeróżnych rodzajów, smaków i smrodków, popijając je winami, z których nie pamiętam żadnego konkretnego, ponieważ wszystkie były wyborne.
Lokalną pysznością w stylu fast-food (co ma oznaczać, że tanie, na szybko i na ulicy) były naleśniki z mąki z cieciorki popijane cidre'm (napój alkoholowy z jabłek). 
Naszym przebojem kulinarnym była polska wariacja w postaci bagietek nadziewanych serami, czekoladą i majonezem. Wiem, brzmi okrutnie, ale niektórzy to uwielbiali:).

Na koniec wspomnę jeszcze o przysmaku, który jadłam tylko tam i tylko raz, choć smaki te wciąż cisną się mi się na język.
Na koniec wykopalisk zostaliśmy zaproszeni do willi profesora prowadzącego nasz projekt na kolację, której główną atrakcją miała być Bouillabaise - czyli słynna prowansalska zupa rybna plus beczka wina rose (gatunku nie pamiętam). Do przyrządzenia zupy wykorzystuje się różne gatunki ryb morskich, czosnek, pomidory, oliwę, pieprz i szafran. Po ugotowaniu zupy przecedza się ją przez sito do wazy, a gotowane w niej ryby, langusty i kraby podaje się na osobnym półmisku. Do zupy podaje się specjalne pieczywo lub grzanki z bagietek z sosem czosnkowym zrobionym z około 1 kilograma czosnku.


Powiem tylko jedno, to najlepsza rzecz, jaką jadłam w życiu...


poniedziałek, 13 grudnia 2010

Francja powinna być wcześniej

We Francji byłam w 1999 roku.
Byłam po czwartym roku studiów na archeologii i z kilkorgiem znajomych zostaliśmy wyróżnieni przez naszą Alma Mater możliwością wyjazdu do Francji, dokładniej do Nicei na wykopaliska na stanowisku z okresu rzymskiego.

Ogólnie rzecz biorąc powiem tak:
Południowa Francja (w tym wypadku Prowansja) jest przepiękna i jak najbardziej nie zasługuje na jej obecnych właścicieli czyli Francuzów:).

To nieco szowinistyczne podejście:) cechuje mnie od momentu poznania pierwszego Francuza, i zdecydowanie najmniejszym ich przewinieniem jest to, że pytali nas czy mamy w Polsce białe niedźwiedzie.
Kiedy z kolei odpowiadałam im, że istotnie widziałam takowe w zoo, to kolejnym ich zapytaniem pełnym zadziwienia było:
– To wy macie Zoo?!!!


W następnym poście postaram się szybko wynaleźć jakieś cudne zdjęcia i opowiedzieć, co nieco o tym przedziwnym kraju pełnym absurdów, imbecylów, zadufanych w sobie malkontentów i leni, jakich mało...


Będzie też o serach, majonezie z czekoladą i innych, ich nieco lepszych wynalazkach od samych francuzów... np. o winach, motylach, bouillabaisse i ślimakach w maśle czosnkowym...


Nicea i ja.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Greckie wędrówki

Kiedy nudziły mi się biblioteki i książki, zbierałam manatki wsiadałam w kolejkę i jechałam do Pireusu. Tam zwykle z puszką małego Amstelka (najpopularniejsze piwo w Grecji) siadywałam na nadbrzeżu i gapiłam się na wypływające statki i promy.

Kiedy tylko mogłam i miałam towarzystwo (sama się trochę bałam, a od czasu do czasu w mojej samotni zjawiała się jakaś dusza mówiąca po polsku), jechaliśmy do Pireusu, kupowaliśmy bilet na pierwszy lepszy prom i pływaliśmy po Morzu Egejskim, zakotwiczając od czasu do czasu na jakiejś wyspie.
Tam spędzaliśmy dzień lub dwa, albo wynajmując jakiś pokój, albo nocując na plaży i znowu na prom. Potem wracałam do Aten, aby po jakimś czasie znów gdzieś wyruszyć. W ten sposób zwiedziłam spory kawał Grecji.

Najbardziej kochałam noce na promie, na górnym pokładzie, pod gołym niebem i pod osłoną dymu z komina promu. Księżyc i morze oświetlone jego blaskiem... eh, do dziś do niego wyję...


Wyspy

Egina. Świątynia Afai.
Egina jest jedną z wysepek tuż obok Aten. To wyskok na jeden dzień.
To, co pamiętam z Eginy (poza świątynią Afai rzecz jasna), to jazda starymi niemieckimi autobusami po dość stromej wysepce z szalonym grekiem-kierowcą, załatwiającym w międzyczasie mnóstwo interesów.

Paros. Pobudka na plaży.
Paros to niewielka wysepka w archipelagu Cyklad. Kiedyś słynęła z nieskazitelnie niemal białego marmuru.
I taka właśnie jest - biała, i niebieska jak przystało na grecką wyspę. 

Paros. Jakże grecka uliczka...

Mykonos. Knajpki na wybrzeżu.
Kolejna cykladzka wysepka. Ta z kolei słynie z życia nocnego. Dla wtajemniczonych nazywana jest tęczowym rajem...
Byłam tu z koleżanką chcącą zakosztować nocnego życia i greckich, napalonych chłopców...
Była dobrą koleżanką, jednym napalonym chciała się podzielić, a ja wtedy nauczyłam się jednego z podstawowych słów, które powinny znać niewinne dziewczynki z Polski  - ohi - co, znaczy nieeee! i basta...

Mykonos. Znajoma na dachu:)

Delos. Maleńka wysepka w pobliżu Mykonos. Jeden z wielu archeologicznych rajów greckich.
Tu narodziło się boskie rodzeństwo - Apollo i Artemida, z tego też powodu nikt nie może się tu narodzić, ani umrzeć.

Delos. Teatr

Naksos. Kolejna cykladzka wysepka.
Zwiedziłyśmy ją całą na rowerach...

Naksos. Drzwi nieukończonej świątyni z VI w. p.n.e.

Kreta. Fajstos.
Na Krecie jest sporo minojskich pałaców. W Fajstos znajduje się drugi, co do wielkości, i to są właśnie jego pozostałości. Na Krecie byłam dwa razy, bowiem każdy, kto mnie odwiedzał musiał się tam udać.
Kreta. Widok z Fajstos.

Kreta. Pałac w Knossos.
To ten największy, i ten najbardziej źle zrekonstruowany. No cóż Sir Ewans miał tytuł, manię i kasę... musiał się spełnić.


Kreta. Pałac w Knossos.
W Knososs jadłam swoją pierwszą musakę, nie najlepszą zresztą, Kupiłam tu też swój pierwszy labrys. Do dziś mam ich pięć, ale ten jest największy.

Thera - Santoryn. Widok z promu.
Tu też byłam dwa razy. Ale tu wróciłam również z uwielbienia dla tej wyspy... tej może Atlantydy...

Thera - Santoryn. Widok z promu.
Stąd pamiętam za pierwszym razem (z jurną koleżanką) kolejnego przystojnego Greka, i lokalne wino, z kielicha wyjętego z zamrażarki.
Za drugim razem byłam tu z mamą, która postanowiła mnie i siebie trochę opalić, a ponieważ przez większą część mojego pobytu raczej starałam się unikać greckiego słońca w nadmiarze (mając na uwadze moją jasną, słowiańską karnację).
Mama (wtedy jeszcze byłam na etapie, że mamy chcą raczej naszego dobra) mówi: opal się wreszcie, bladaś jak gówno...
Więc postanowiłam spróbować. Kiedy po 2 godzinach opalania w pełnym słońcu, pytam mamy: i co chwyciło mnie? Mama z powątpiewaniem w pełnym słońcu mówi, eee, tam tylko zaróżowiło, leż dalej...
Finał, no cóż, oparzenie drugiego stopnia... 

Wyświetl większą mapę

A oto i mapka moich, naszych wyspiarskich rejsów...

 A na lądzie też ciekawie

Eleuzis. Telesterion. Mityczne sanktuarium Demeter.
Było to moje pierwsze miejsce, do którego udałam niemal tuż po przyjeździe do Grecji.
Pierwsza podróż koleją, pierwszy natarczywy seksualnie Grek...
Eleusis. Telesterion. Dziwna, skomplikowana budowla. Miejsce tajemniczych rytuałów ku czci Demeter, dawczyni życia, tragicznej matce... Było to moje pierwsze wtajemniczenie.
Dam sobie w łeb strzelić, jeśli jej tam nie było...

Delfy. Świątynia Apollina.
W poszukiwaniu Pytii. Tu byłam z kolegą i tu strasznie się pokłóciliśmy. Pytia nie była w stanie rozsądzić, kto miał rację. A może dawno temu już się zaćpała od tych oparów...

Delfy. Świątynia Apollina i gdzieś tam za załomem podobno ukryty jest duch Pytii, hehe...

Korynt.
No cóż. Periander byłby dumny i z tego, co zostało, choć pewnie najbardziej brak mu cór...

Na tle cytadeli w Mykenach.
Wiem, wiem, cytadela niespecjalnie widoczna, ale miałam wtedy genialny aparat, odziedziczony po przodkach, a zwał się Fied i wiidać nie przepadał za Agamemnonem, so do I...

Przylądek Sunion. Najbardziej południowa część Attyki.
Tu byłam z mamą, która do dziś pamięta stamtąd, że szpinak, to nie tylko rozgotowana, przesolona papka, ale ma nawet liście, które delikatnie podsmażone z czosnkiem i podane z wyborną grecką oliwą... hmmm
Idę zjeść kolację:)


Wyświetl większą mapę

Mniej więcej po tej trasie zwiedzałam Grecję lądową. Niestety brakło czasu (i funduszy) na resztę. Wciąż czeka...