|
Widok z campingu przy Grande Corniche na Cap Ferrat na Lazurowym Wybrzeżu (w dole wille pięknych i bogatych tego świata).
|
Prowansja była piękną i nierealną bajką. Jednocześnie w całej swej niebywałości okrutnie banalną i obłudną. Natomiast niemal wszystkich Francuzów, których poznałam oraz ich zachowanie można określić za pomocą jednego powitalnego gestu, a mianowicie "przyjaznego" pocałunku powietrza koło ucha, którym to mają zwyczaj witać się z każdym.
Nie będę opisywać ich wszystkich przywar tylko dlatego, że zanudziłabym każdego czytelnika tak długim opisem.
Skupię się więc na miejscach i jedzeniu...:)
Jak wspomniałam we wcześniejszym poście pojechaliśmy tam na wykopaliska w ramach umowy międzyuniwersyteckiej.
Umieszczono nas na campingu przy tzw.
Grande Corniche – jednym z najbardziej malowniczych traktów górskich w Europie, niedaleko góry zwanej
Mount Bastide – jednego ze wzniesień pasma Alp nadmorskich
(Alpes Maritimes), na której zlokalizowane było nasze stanowisko archeologiczne.
Grande Corniche to w rzeczywistości nie jedna droga, a trzy (
basse - dolny, moyenne - środkowy, haute - górny), tworzące swego rodzaju trzy równoległe gzymsy biegnące wzdłuż Alp nadmorskich, od Nicei aż do Menton. Jest to również jedno z najbardziej malowniczych i romantycznych miejsc w Europie, często wykorzystywane w filmach (James Bond swoim aston martinem obowiązkowo ściga się właśnie tam).
Czasem budziliśmy się w chmurach, a kiedy opadały oczom naszym ukazywał się baśniowy krajobraz. Z jednej strony Alpy Nadmorskie, a z drugiej Lazurowe Wybrzeże w pełni swej krasy.
W dali można było dostrzec przedmieścia Nicei oddalonej od nas około 10 km.
Kilka kilometrów od naszego campingu znajduje się niezwykłe miasteczko, które odwiedzaliśmy kiedy tylko mogliśmy –
Eze.
Jest to miejsce, o którym się śni – snem baśniowym, romantycznym i surrealistycznym.
Eze to średniowieczne miasteczko zbudowane na skale i idealnie w nią i z nią skomponowane. Jakby ktoś naturalnie wykuł je w skale, jakby rosło razem z nią. Pełne jest urokliwych uliczek i zakamarków ozdobionych rzeźbami, fontannami i miejscową roślinnością...
 |
Eze. |
 |
Eze. Jeden z zaułków. |
 |
Eze. Uliczka. |
Na wykopaliskach byliśmy około miesiąca. Większą część czasu pochłaniała nam praca na stanowisku. Kiedy jednak przychodził weekend wyprawialiśmy się na krótkie wędrówki po okolicach. Najczęściej jeździliśmy do Nicei, oddając się urokowi lazurowych plaż, lokalnych restauracji i innych miejskich atrakcji w postaci np. zakupów na rybno-owocowo-serowych targach.
Były to czasy studenckie więc nie stać nas było na większość atrakcji. Czasem musiał nam wystarczyć sam widok i coś, co najbardziej utkwiło mi w pamięci, a mianowicie zapachy. Do dziś pamiętam zapach targu w Nicei – intensywną woń świeżych ryb przemieszaną z gorgonzzollą i roquefortem. A w to wszystko wmieszany zapach miasta, morza, ludzi i odpadów...
Zwiedzając okolice nie sposób było nie odwiedzić Księstwa z bajki, choć dla mnie pierwszym skojarzeniem był raczej Legoland – Monako.
Zanim jednak przekroczyliśmy granicę tego idyllicznego Księstwa, zawitaliśmy do kolejnego miasteczka o wdzięcznej nazwie
La Turbie, które to znane jest głównie z jednego monumentalnego zabytku z okresu rzymskiego – tzw.
Tropaion Augusti.
Tropaion Augusti zwany też
Tropaion Alpium został zbudowany przez Rzymian za cesarza Augusta aby uczcić jego ostateczne zwycięstwo nad plemionami, które zasiedlały Alpy. Obecnie zachowany jest częściowo z kilkoma monumentalnymi kolumnami.
 |
La Turbie. W tle widoczny Tropaion i Alpy.
|
 |
La turbie. Tropaion. |
Z La Turbie położonego nieco w górach rozciągał się fantastyczny widok na Monako położone nad samym morzem.
W Monako-Monte Carlo z powodu braku funduszy nie zostaliśmy niestety kasynowymi samobójcami:)
Zwiedziliśmy za to oceanarium i parę innych zabytków w tym Pałac Księcia Rainera zbudowany jakby z klocków lego – bo taki idealny i kolorowy. Zjedliśmy dobrą pizzę i wróciliśmy...
 |
Monako-Monte Carlo. Widok z La Turbie. |
 |
Monako. Przed pałacem Księcia Rainera. |
Nieco smaków Prowansji
W Nicei pierwszy raz posmakowałam frutti di mare i innych francuskich osobliwości kulinarnych.
W naszej ulubionej knajpce portowej, której nazwy już dziś nie pamiętam, choć wiem, że znajdowała się niedaleko Rue de Walesa (Jak zapewne wszyscy domyślają się chodzi o polski akcent w postaci pewnego elektryka), jedliśmy małże, ostrygi i ślimaki w sosie czosnkowym popijając je lokalnym pastis, popełniając przy tym mnóstwo faux paux, z czego najbardziej znakomitym było właśnie popijanie pastis na modłę polską.
Pastis to lokalna nalewka anyżowa, w postaci tzw. pięćdziesiątki podawanej z karafką krystalicznie czystej wody. My - tzn. Polacy buchnęliśmy po pięćdziesiątce na raz, przepijając wodą, wywołując tym czynem totalną dezaprobatę autochtonów. Otóż pastis popija się przed południem, drobnymi łyczkami, stopniowo dolewając do niego wody i tak przez parę godzin... Zaznaczę, że kiedy dowiedzieliśmy się o tym, wyraziliśmy naszą polską dezaprobatę.
Zajadaliśmy się za to serami, przeróżnych rodzajów, smaków i smrodków, popijając je winami, z których nie pamiętam żadnego konkretnego, ponieważ wszystkie były wyborne.
Lokalną pysznością w stylu fast-food (co ma oznaczać, że tanie, na szybko i na ulicy) były naleśniki z mąki z cieciorki popijane cidre'm (napój alkoholowy z jabłek).
Naszym przebojem kulinarnym była polska wariacja w postaci bagietek nadziewanych serami, czekoladą i majonezem. Wiem, brzmi okrutnie, ale niektórzy to uwielbiali:).
Na koniec wspomnę jeszcze o przysmaku, który jadłam tylko tam i tylko raz, choć smaki te wciąż cisną się mi się na język.
Na koniec wykopalisk zostaliśmy zaproszeni do willi profesora prowadzącego nasz projekt na kolację, której główną atrakcją miała być Bouillabaise - czyli słynna prowansalska zupa rybna plus beczka wina rose (gatunku nie pamiętam). Do przyrządzenia zupy wykorzystuje się różne gatunki ryb morskich, czosnek, pomidory, oliwę, pieprz i szafran. Po ugotowaniu zupy przecedza się ją przez sito do wazy, a gotowane w niej ryby, langusty i kraby podaje się na osobnym półmisku. Do zupy podaje się specjalne pieczywo lub grzanki z bagietek z sosem czosnkowym zrobionym z około 1 kilograma czosnku.
Powiem tylko jedno, to najlepsza rzecz, jaką jadłam w życiu...